Mama uśmiechnęła się promiennie do swojego odbicia.
    -Wystarczy, no, nie przesadzajcie. -Lokówki niechętnie odfrunęły do swojego pudełka. Po krótkiej przepychance ułożyły się wygodnie i zatrzasnęły wieczko.
    -Nie ruszaj ustami, bo wyjdzie krzywo -ofuknęła ją mała szminkownica marki Chanel, natryskując kolejną warstwę makijażu. Wadą francuskich kosmetyków było to, że nadmiernie się spoufalały. No cóż, miały poczucie własnej wartości.
    -Całkiem dobrze, podkreśl tylko bardziej oczy. -Tym razem mama była zadowolona z efektu. - Natasha, czy twoje buciki już się wypastowały?! -zakrzyknęła w kierunku pokoju dziecinnego.
    -Już kończą mamusiu. Zaraz będę gotowa.
    David od dłuższej chwili czekał pod drzwiami i niecierpliwił się mocno.
    -Dryf po nas przyjechał -oznajmił ponaglająco.
    -Już idziemy kochanie -stwierdziła mama, wstając od toaletki. Natasha nadbiegła ze swojego pokoju. Mama była nieco zaskoczona jej widokiem.
    -Natasha, czy ty jesteś pewna, że czarny strój jest najodpowiedniejszy na odwiedziny u chorego ojca?
    -To przecież miesiąc Pamięci Narodowej, mamusiu.
    I tak były już spóźnione. Mama ujęła dzieci za ręce i raźno poszli do dryfu.
    Dryf zatrzymał się przed wielką, błyszczącą fasadą budynku ozdobionego czerwonym napisem: Slaughter Hospital No. 5. Automat w bramie sprawdził ich tożsamość.
    -Pan Salvadore Rostoff leży w HLA B27, proszę wejść na dziedziniec i za centralnym utylizatorem w lewo.
    Na dziedzińcu czarny guzik sukienki Natashy odskoczył od rękawa i capnął ją za palec. Na wysokim, dymiącym czarno kominie utylizatora właśnie pracował automat kominiarski.
    -Ooo tam, kominiarz. Spotka nas dzisiaj coś miłego - Natasha powiedziała to z nie ukrywaną radością. Jak wszyscy w rodzinie Rostoffów była trochę przesądna.
    Davida interesowało raczej, dlaczego komin tak dymi, ale ani siostra, ani mama nie potrafiły mu tego wytłumaczyć. W każdym razie z niejasnych powodów dym ten wydał mu się wielce sympatyczny. Po chwili przestał go jednak interesować, tak bardzo cieszył się na spotkanie z tatusiem. Komora dezynfekcyjna wypluła ich z obrzydliwym cmoknięciem. Przez chwilę głośno kichali, a David drapał się rozpaczliwie.
    -Swędzi cię coś Davidku? - spytała Natasha z udaną troskliwością.
    David wolał się nie przyznawać, co go swędzi, i aby zmienić temat, czym prędzej zagadnął przechodzącą pielęgniarkę:
    -Czy tatuś jest już zdrowy?
    Pielęgniarka obróciła głowę o 180 stopni.
    -Informacja pierwsze piętro - powiedziała, nawet na moment nie zatrzymując swoich gąsienic. Potrząsnęła przy tym przecząco niesionym właśnie basenem, wychlapując na siebie znaczną część zawartości.
    -Davidku, tatuś jeszcze nie jest zupełnie zdrowy, ale właśnie przeszedł udaną operację i niedługo do nas wróci. - Mama rano rozmawiała ze szpitalem, więc nie potrzebowała korzystać z usług informacji. Poszli od razu do separatki.
    -To chyba tutaj - powiedziała mama, ostrożnie uchylając drzwi.
    -To chyba jednak nie tutaj - Natasha znacząco wskazała na puste łóżko otoczone rozdokazywaną aparaturą. Myliła się jednak.
    Ordynator, w którego gabinecie znaleźli się dziesięć minut później, też początkowo nie rozumiał sytuacji.
    -Proszę się uspokoić, pani Rostoff. Musiała zajść jakaś pomyłka - powiedział do mamy łkającej głośno i tulącej do siebie dzieci.
    David bezskutecznie usiłował się jej wyrwać, zafascynowany popielniczką w kształcie czaszki, leżącą na biurku ordynatora.
    -Salvadore Rostoff oczywiście ma się całkiem dobrze. Sam nadzorowałem operację. Rutynowe usunięcie wyrostka. Po prostu przez pomyłkę musiano go przenieść na inną salę, choć sam, na Boga, nie rozumiem, jak do tego doszło.
    Mama słuchała go niezbyt uważnie, zajęta szlochaniem coraz to przerywanym okrzykami: „Oddajcie mi męża!" Natasha też zaczęła pochlipywać. W sytuacjach kryzysowych zawsze solidaryzowała się z matką.
    Ordynator dyskretnie nacisnął czerwony guzik na swoim biurku. Do gabinetu wjechała pielęgniarka. Trzykrotnie owinęła mamę swoim ramieniem i zaaplikowała jej zastrzyk ze środkami uspokajającymi, po czym wycofała się cicho. Mama uspokoiła się niemal natychmiast. Z torebki wyciągnęła kosmetyczkę, która niezwłocznie poprawiła jej makijaż. W tym czasie ordynator wystukiwał już coś na podręcznym terminalu. Gdy skończył, przeprosił mamę uprzejmie i energicznym krokiem wyszedł z gabinetu.
    David natychmiast podbiegł do biurka. Przyjrzał się uważnie swojej dłoni, a potem ostrożnie wsunął palec w lewy oczodół popielniczki. Nie zareagowała. Równie ostrożnie pogmerał w prawym oczodole. Zadowolony z siebie przejechał palcem po uzębieniu. Czaszka odpędziła go głośnym kłapnięciem. Najwidoczniej służyła również jako obcinaczka do cygar. Nieco przestraszony spojrzał na mamę. Ta zdawała się być bez reszty pochłonięta cichym łkaniem od czasu do czasu przechodzącym w chichot. Zapewne reakcje po środku uspokajającym nie były w pełni stabilne.
    Do gabinetu ordynator wkroczył znacznie mniej energicznie, niż go opuścił. Wyglądał na zmieszanego 
    -Miałem rację, mówiąc, że zaszła jakaś pomyłka - stwierdził z lekką nutą satysfakcji w głosie - choć jest to nieco innego rodzaju pomyłka, niż przypuszczałem. Operacja przebiegła pomyślnie, ale z przykrością muszę stwierdzić, że stan zdrowia pana Rostoffa przedstawia, jakby to powiedzieć, wiele do życzenia.
    Mama zachichotała nerwowo.
    -Czy to oznacza, że zostanie tutaj na dłużej?
    -Wręcz przeciwnie, pani Rostoff, wręcz przeciwnie. Właściwie to już można by go zabrać do domu, choć ze smutkiem muszę przyznać, że w organizmie pani męża wystąpiły pewne braki. Dość istotne braki. W zasadzie, to nawet mamy do czynienia z generalnym brakiem pacjenta.
    -Czyżby opuścił już szpital?
    -W zasadzie można przyjąć, że niespodziewanie się ulotnił. Chociaż nie bez reszty. - Ordynator sprawiał wrażenie speszonego.
    -Czy może mi pan wreszcie powiedzieć, o co tu chodzi? -Mama powoli wracała do równowagi.
    -Nastąpiło po prostu drobne przekłamanie w programie noszowego. Po zakończeniu operacji miał on odwieźć pani męża do separatki, a usunięty wyrostek do spalarki. Niestety, postąpił odwrotnie. Ot, złośliwość rzeczy martwych. Pani mąż...
    -Czy chce pan powiedzieć...? - Mama wpatrywała się w niego przerażona.
    -...został spopielony - nieubłaganie kontynuował ordynator. - Cóż, sama pani rozumie, że w tej sytuacji medycyna jest już bezsilna. Myślę, że uspokoi panią fakt, iż nie cierpiał. Był jeszcze pod działaniem narkozy. Takiej śmierci można pozazdrościć.
    To ostatnie zdanie nie zabrzmiało przekonująco. Ale mama już go nie słyszała. Zemdlona osunęła się na podłogę.

* * *

    -Czy życzy sobie pani płaczki? - zapytał komiwojażer, wyciągając z walizeczki płaczkę. - Ustawiamy je przed domem. Są małe, ale bardzo głośne.
    -Ło Jezu, ło Jezu, ni mo już Rostoffa! - zawyła płaczka, demonstrując swe zaiste imponujące możliwości. Z półeczki pospadały bibeloty. Komiwojażer uśmiechnął się z dumą. Był to już siódmy przedsiębiorca pogrzebowy, który odwiedził mamę tego ranka. Mama z nadzieją spojrzała na Finkelsteina. Mecenas zareagował natychmiast. Podał komiwojażerowi wizytówkę i umówił się z nim na wieczór w kancelarii. Był bardzo uprzejmy. Domokrążca wyszedł rozpromieniony.
    -Czemu tych wszystkich ludzi odsyła pan do kancelarii? Przecież i tak nie skorzystamy z ich usług.
    -Czy naprawdę myśli pani, że dałem im swoje wizytówki? Obawiam się, że mój znakomity kolega, mecenas Lemke, będzie miał ciężkie popołudnie. 
    Finkelstein miał duszę filuta.
    -Ale wracając do tematu. Sprawa jest stosunkowo prosta. Odszkodowanie z firmy ubezpieczeniowej bez wątpienia otrzyma pani szybko, natomiast ze szpitalem będziemy się procesować. Zażądamy odszkodowania za nieumyślne spowodowanie śmierci pani męża, jedynego żywiciela osieroconej rodziny. Choć racja jest, oczywiście, po naszej stronie, to z doświadczenia wiem, że postępowanie prawne trwa w takich sprawach długo. Szpital zapewne grał będzie na zwłokę i kolejno odwoływał się od wyroków coraz wyższych instancji. Zatem muszę panią uprzedzić, że na pomyślne załatwienie sprawy nie możemy liczyć wcześniej niż za trzy, cztery lata. W ciągu najbliższych dni opracujemy pozew.
    -Rozumiem, panie mecenasie. A na jaką sumę mogę liczyć?
    -Polisa ubezpieczeniowa opiewa na 300 tysięcy. Ponadto pan Rostoff był ubezpieczony przez swoją firmę na 120 tysięcy. Przysługuje też pani renta wdowia w wysokości 9 tysięcy rocznie. Zatem pani sytuacja finansowa nie jest najgorsza.
    Mama była tego samego zdania. Sumy, o których mówił Finkelstein, były równe kilkuletnim zarobkom taty.
    -Teraz najważniejsze - kontynuował mecenas - kwota, której będziemy się domagać od szpitala. Zażądamy 10 milionów. - Mama głośno przełknęła ślinę. - Niestety, liczyć możemy na znacznie mniej. W tej chwili trudno mi sprecyzować, ale minimum to 3 miliony.
    10 milionów czy 3 miliony, nie stanowiło to w tym momencie dla mamy żadnej różnicy. Sumy te były tak ogromne, że wręcz abstrakcyjne. Wychodziło na to, że Salvadore Rostoff był po śmierci znacznie więcej wart niż za życia. I to bynajmniej nie w przenośni.

* * *

    Trumna z cichym pluskiem zsunęła się do grobu. Dzień był wybitnie deszczowy.
    -Trzeba było obciążyć ołowiem - powiedział ten wyższy, nieco zezowaty grabarz - tak to popływa jeszcze z kwadrans.
    -Te trumny mają całkiem niezłą wyporność - zauważył jego przysadzisty kolega. Z zamiłowania był żeglarzem.
    -To wszystko przez to, że nieboszczyk jest praktycznie rzecz biorąc w proszku - wyjaśnił zezowaty - ale i tak pójdzie na dno przed zasypaniem. Ksiądz Marek ma niezłą gadkę. Zdążymy wypić po piwku. -Paskudna robota.
    Deszcz monotonnie bębnił o dach grzebarki.
    -Oni mają gorzej - zezowaty brodą wskazał na tłum żałobników. - Tu przynajmniej jest sucho.
    -Ja nie o tym. Ksiądz Marek mógłby choć raz zmienić repertuar. Można skonać z nudów. Zaraz powie o „drogim nieobecnym”.
    -Nasz drogi nieobecny był człowiekiem głębokiej wiary -powiedział ksiądz Marek z namaszczeniem.
    Ciotka Melania zatkała rozpaczliwie. Nie przepuszczała ku temu żadnej okazji. Brała udział we wszystkich ślubach i chrzcinach swej licznej rodziny, ale pogrzeby ceniła najwyżej. Wujek Stephan odsunął się od niej z obrzydzeniem.
    -Nie cierpię pogrzebów - mruknął do siebie i dyskretnie pociągnął z piersiówki. - Tyle dobrego, że na stypie jest co wypić. - On również nie przepuszczał żadnej okazji.
    David przebrany za pazia nudził się serdecznie. Wolno upływały minuty, a w jego bucikach było coraz więcej wody. 
    -...i niech spoczywa w pokoju. Na wieki wieków. - Zakończył ksiądz Marek. Cisnął do wody garść błota, podwinął sutannę i omijając kałuże, dziarskim krokiem oddalił się w kierunku kaplicy. Tego dnia miał jeszcze trzy pogrzeby.
    Mama, wsparta na ramieniu kuzyna Eddiego, stała tuż nad otwartym grobem. Na powierzchni wody pływał już tylko wieniec ozdobiony fioletowymi wstęgami. Do grobu podjechała grzebarka. Na jej bokach widniał: napis „Przebywanie w zasięgu grzebarki grozi śmiercią lub kalectwem". Żałobnicy odsunęli się pospiesznie. Kuzyn Eddie delikatnie odciągnął mamę. Tato nie drgnął nawet. W przypadku taty ostrzeżenie było nieco spóźnione.

* * *

    „Jest to moja ostatnia wola i testament.
    Ja, Salvadore Rostoff, oświadczam, że testament ten spisany jest zgodnie z obowiązującym prawem i odwołuję wszystkie poprzednie testamenty i dyspozycje, jakie poczyniłem.
    Wykonawcą mej woli mianuję mojego przyjaciela i długoletniego pełnomocnika, adwokata Yorama Finkelsteina i życzę sobie, aby zajął się administracją mojego majątku, zapłacił należne podatki i wykonał postanowienia mojego testamentu:
    1.Proszę go, aby koszty związane z moim pogrzebem, jego honorarium oraz wszelkie należności, jakie mogą wyniknąć w związku z wykonywaniem mojej ostatniej woli, pokrył z pieniędzy otrzymanych od firmy ubezpieczeniowej.
    2.Proszę go, aby załączoną i zalakowaną kopertę doręczył niezwłocznie pod adres na niej umieszczony. Niniejszym zobowiązuję go również, aby adresu tego nikomu nie ujawniał, nie wyłączając mojej rodziny. Zobowiązuję go też, aby sam nie dociekał zawartości ani przeznaczenia owej koperty.
    3.Proszę go, aby pozostałą część pieniędzy otrzymanych od firmy ubezpieczeniowej zdeponował w wybranym przez siebie banku na okres 281 dni od chwili doręczenia wyżej wymienionej, zalakowanej koperty. Z kwoty tej należy niezwłocznie wypłacić 50 tysięcy mojej ukochanej żonie, Dagmar Rostoff, na potrzeby naszych dzieci oraz jej własne. Znając z doświadczenia jej gospodarność, jestem przekonany, że suma ta okaże się wystarczająca.
    4.Pozostałą kwotę moja ukochana żona otrzyma do dyspozycji pod warunkiem zastosowania się przez nią do tajnej klauzuli mego testamentu. Klauzula ta zostanie ujawniona jej po upływie 281 dni od daty wykonania punktu drugiego. W wypadku niezastosowania się do zaleceń klauzuli, pieniądze te wraz z należnymi odsetkami zostaną przekazane osobie wymienionej w klauzuli po osiągnięciu przez tę osobę dojrzałości.
    5.Całą resztę masy spadkowej zapisuję mojej kochanej i kochającej żonie w przekonaniu, że będzie dzielić swój szczęśliwy los z naszymi dziećmi".

    Mecenas Finkelstein zakończył czytanie testamentu. Ostatnia wola zmarłego zaskoczyła adwokata nie mniej niż mamę.
    -I co pan o tym sądzi, panie mecenasie?
    -Czyż wykonawcy testamentu wolno wydawać o nim osądy? Obawiam się, że będziemy musieli odczekać te nieszczęsne 281 dni. Na razie chciałbym, aby rzuciła pani okiem na kilka dokumentów związanych z pozwem.

* * *

    Tego dnia mama szczególnie dużo czasu poświęciła na makijaż. Natasha dzielnie jej sekundowała, chciała być najpiękniejszą sierotą w szkole. Za chwilę miał przyjść kuzyn Eddie, a one rozmazywały się coraz bardziej. Szminkownica goniła ostatkiem sił. Zadanie nie było łatwe, makijaż miał być żałobny i kuszący zarazem. Natasha z zadowoleniem potrząsnęła głowa. Z jej uszu zwisały filuterne kolczyki w kształcie trumienek, natomiast mama wybrała krucyfiksy z diamencikami. Wyglądały znacznie bardziej dostatnio. Obie ubrały czarne sukienki, tyle że ta mamy była opalizująca z dużym dekoltem, jej córka zaś włożyła aksamitną, z białą koronką wystającą tu i ówdzie. Najczęściej zresztą ówdzie.
    Gdy wreszcie zeszły na dół, kuzyn Eddie już czekał.
    -No, nareszcie jesteście - powiedział na powitanie. Pogładził Natashę po głowie i ucałował mamę. Jej szminka zostawiła czarny ślad na jego ustach.
    -Czekam na was już piętnaście minut - stwierdził z lekkim wyrzutem.
    -Niemożliwe - powiedziała mama, znacząco wskazując na zegarek. Wskazówka usłużnie cofnęła się o kwadrans. - Oczywiście, jak zwykle przyszedłeś przed czasem - dodała i uśmiechnęła się do niego swym najszczerszym uśmiechem.
    -Czy David czymś cię poczęstował? - zapytała go z troską.
    -Mały mnie olewa.
    W tym momencie David po raz kolejny olał go z małego olewatora w kształcie miotacza promieni psi. Suszka błyskawicznie wylizała Eddiego, ale mamy to nie usatysfakcjonowało.
    -David! Przestań natychmiast, bo nie pójdziesz z nami. Kuzyn Eddie to nasza ostoja. Powinieneś szanować go jak tatusia.
    Argument był wątpliwy, w końcu tatę też często olewał. Jednak z niechęcią odłożył elewator. Pokusa obejrzenia salonu sprzedaży dryfów była zbyt silna.
    Dryf Eddiego był nieco ekstrawagancki. 12-pistaszkowy, srebrzystoliliowy model z ubiegłego roku. Eddie lubił szpan. Rozsiedli się wygodnie.
    -Może kupisz podobny, Dagmar? To świetny model. - Eddie był dumny ze swojego pojazdu.
    -Dla nas jest chyba trochę za duży. - Mama nie była przekonana. 
    -Ale jaki wygodny? - Eddie strzelił palcami i fotel mamy błyskawicznie rozłożył się w coś na kształt tapczanu.
    -To dla bezdomnych zakochanych - objaśnił Eddie - wspaniały, prawda? Nie czekając na odpowiedź, kuzyn znacząco mrugnął lewym okiem. Łoże natychmiast zwinęło się w fotel, czyniąc to z takim impetem, że mamę cisnęło w kierunku przedniej szyby. Nim do niej doleciała, schwytały ją pasy bezpieczeństwa. - Imponująca szybkość działania. - Kuzyn uśmiechnął się triumfalnie. Mamie z wrażenia odjęło mowę. Eddie uznał to za zachwyt.
    -To jeszcze nie wszystko, zobacz, jaki ma nawiew. Huragan przetoczył się po wnętrzu. Kompletnie zdemolował misterną fryzurę mamy, Natashy wyrwał torebkę, a Davida pozbawił czapeczki. Dzieci były zachwycone. 
    -Eddie! Bardzo cię proszę - mama spojrzała na niego błagalnie - tylko nie demonstruj popielniczki, bo jeszcze odgryzie mi rękę.
    -Spokojna głowa - kuzyn uśmiechnął się uspokajająco - to dobry automat. Zjada tylko moich wrogów.
    Trudno było wyczuć, czy żartował. Dryf zatrzymał się przed sklepem. Eddie z żalem zrezygnował z dalszych demonstracji.
    Przed drzwiami dopadł ich żebraczy kapelusz.
    -Kaleki weteran prosi o wsparcie - oznajmił z emfazą. Eddie cisnął do wnętrza piątaka. Kapelusz cmoknął ukontentowany i odleciał.
    Architekt projektujący salon był niewątpliwie optymistą, hala była po zbóju, a dryfów raptem trzy. Pod wielkim, kolorowym plakatem z napisem ,, Klient nasz pan” siedział sprzedawca. Zmierzył ich niechętnym wzrokiem i ziewnął ostentacyjnie.
    -Chcielibyśmy nabyć dryf- powiedział Eddie.
    -A jaki? - zainteresował się sprzedawca.
    -Może „Wilkinson Voyager”? - zaproponował Eddie.
    -Ostry wóz - z uznaniem stwierdził sprzedawca - najlepiej w wersji „Assasin". Szybki, zrywny, ekonomiczny i baardzo wygodny.
    -A czy jest ładny? - z niepokojem zapytała mama.
    Sprzedawca z rozmarzeniem zamknął oczy.
    -Cacuszko, droga pani. Cacuszko.
    -No, to chyba taki właśnie kupimy - mama zdecydowała się szybko.
    -Ale nie u mnie - smutno oznajmił sprzedawca. — „Wilkinsony”? są tylko na eksport.
    -No, to co w końcu macie? - Zdenerwował się Eddie. - Czy jest jakiś katalog?
    -Jest. I co z tego? Dryfów od tego nie przybędzie. I tak od roku przychodzą tylko „Parchle standard”. Możecie sobie państwo wybrać — wskazał ręką w kierunku trzech dryfów.
    -Jak to wybrać? - zdziwiła się mama. - Przecież są identyczne.
    -Tylko z pozoru łaskawa pani. Każdy ma co innego zepsute. A „Wilkinsona” to mogą sobie państwo wybić z głowy. Zupełnie nie do załatwienia, nawet bratu bym musiał odmówić.
    Eddie odciągnął mamę na bok.
    -Trzeba mu dać w łapę, Dagmar. Bez tego nic. Przecież nie będziesz jeździć „Parchlem”.
    -To może ty to załatw. - Mama wyglądała na zmieszaną. -Ja nie potrafię.
    Eddie potrafił. Do domu wrócili lśniącym „Wilkinsonem”. Mama otworzyła butelkę szampana.
    -No, to za nowy dryf! - kuzyn wzniósł kieliszek. Mama uśmiechnęła się z zażenowaniem.
    -Wiesz Eddie, może to cyniczne z mojej strony, ale za życia męża nie mogłabym sobie pozwolić na taki luksus.

* * *

    -Wspaniałe te ciasteczka Aretko. Po prostu znakomite. Musisz mi dać na nie program, jakie kruchutkie - Natasha przeżuwała z chrzęstem. - Naprawdę w ustach się rozpływają.
    -To bardzo stary program, mam go od mojej mamy. Jutro do szkoły przyniosę ci dyskietkę, to ulubione ciasteczka mojego brata.
    Natasha uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Już po pierwszym kontakcie z jej bratem podejrzewała, że Mark z trudem odróżnia pizzę od tortu. Z wysiłkiem przełknęła ostatni kęs.
    -Natasha, ty zdaje się też masz brata?
    -Owszem, mam. - Natasha skrzywiła się boleśnie. - Dzisiaj rano przerobił moje buciki na stacjonarne. Moje najładniejsze czółenka.
    -Jak to stacjonarne? - zdziwiła się Aretta.
    -Zwyczajnie. Przykleił je fiksatorem do podłogi.
    Aretta spojrzała na nią z niedowierzaniem - Musi być bardzo dziecinny. To dziwne w jego wieku. Ale jest, trzeba przyznać, wyjątkowo przystojny.
    -David? - Natasha parsknęła śmiechem. - Chyba żartujesz.
    -Ależ skąd, widziałam go kiedyś z twoją mamą. Taki wysoki blondyn z wąsem. Już wtedy pomyślałam, niby dorosły, a ona trzyma go za rękę.
    -No, to na pewno nie był David, tylko kuzyn Eddie. David to jeszcze dziecko. - Natasha roześmiała się z politowaniem.- Mały, czarny kurdupel. Ma dopiero siedem lat.
    -Cały czarny? - Aretta wzdrygnęła się.
    -Nie, idiotko. Włosy ma czarne. To po tatusiu, on z pochodzenia był Norwegiem.
    Aretta zamilkła na moment. Po chwili zapytała niepewnie:
    -Słuchaj, Natasha. Czy to prawda, że twój tato został upieczony?
    -Nie upieczony, a spalony - z dumą sprostowała Natasha.
    -A, rozumiem. Moja mama też wczoraj spaliła placek.
    -To nie mama, a szpital. Eddie twierdzi, że to zrobił Vis Major, ale ja myślę, że to pomyłka komputera.
    -A kto to jest właściwie ten Eddie?
    -To daleki kuzyn mamy. Zaopiekował się nami po śmierci Tatusia. Przedtem u nas nie bywał, teraz odwiedza nas codziennie. Jest chyba bardzo bogaty, bo wydaje mnóstwo pieniędzy. To dzięki niemu możemy się koleżankować. Namówił mamę, żeby mnie zapisała do tej szkoły.
    -Twoja mama musi być bardzo nieszczęśliwa.
    -Noo, zaraz po śmierci tatusia to tak. Ale teraz, sama rozumiesz...
    Aretta nie zrozumiała, ale na wszelki wypadek zrobiła bardzo mądrą minę. Przez chwilę zastanawiała się, co tu powiedzieć niebanalnego W końcu przyszło olśnienie:
    -Czas goi wszelkie rany.
    -No właśnie - ucieszyła się Natasha - minęło przecież pół roku. I do tego Eddie ciągle ją pociesza. Nawet mama mówi, że on jest czasem pocieszny. Tylko testament ją martwi. Bo wiesz, pieniądze się kończą, a nowych na razie nie będzie. Mama się procesuje ze szpitalem, ale to potrwa. A tatuś sobie zastrzegł, że resztę pieniędzy z polisy ubezpieczeniowej dostaniemy dopiero za trzy miesiące. Dokładnie 281 dni od jego śmierci. Nikt nie wie, dlaczego. Mama mówi, że on nawet po śmierci ma węża w kieszeni.
    -Mój tato też jest sknerą - z westchnieniem stwierdziła Aretta. - Wczoraj nie chciał mi kupić sukienki. A taka była śliczna.
    Przez resztę wieczoru rozmawiały już tylko o ciuchach.

* * *

    Drogi Andreasie!
    Wybacz, że tak długo nie dawałem znać o sobie, ale, jak się za chwilę przekonasz, ręce (i nie tylko ręce) miałem pełne roboty. Zapewne doszły Cię słuchy o niezwykłej śmierci mojego krewniaka. Lecz nie ma tego złego, co by na dobre komuś nie wyszło. Nie będę ukrywał, ze tym kimś mam zamiar być ja! A teraz do rzeczy. Jestem przekonany, te z niecierpliwością oczekujesz na zwrot pożyczonych mi pieniędzy. Niebawem przyjacielu, niebawem. Wielkie pieniądze są tuż, tuż. Jak wiesz, Salvadore R. pozostawił tonącą we łzach żonę i dwoje dzieci, ale zapewne nie orientujesz się, że pozostawił również polisę ubezpieczeniową na niebagatelną sumę. Już ona sama byłaby łakomym kąskiem, ale to jeszcze nic. Wdowa procesuje się ze szpitalem o odszkodowanie, a w grę wchodzą faktycznie wielkie pieniądze. I co ważniejsze, tego procesu nie sposób przegrać. Cóż, w końcu musi być jakaś sprawiedliwość na tym świecie.
    Jesteś człowiekiem wybitnie inteligentnym - co niejednokrotnie udowodniłeś, pożyczając mi pieniądze - zatem, jak sądzę, już teraz domyślasz się, co zamierzam. Tak, tak, masz rację, najwyższy czas się ustatkować. Już od ośmiu miesięcy osuszam jej łzy jak potrafię, idzie mi chyba nieźle - ostatnio Dagmar płacze już tylko ze śmiechu. Robota jest parszywa, bo baba głupia jak zamrażarka. No, ale przynajmniej nie jest oziębła. Za to dzieci... Ha, przyjacielu - gdy patrzę na nie, to przypomina mi się cytat: ”Herod to był mądry król”. Takie to z nich sierotki. Córuchna urodę ma po ojcu, a rozum po mamusi. Efektu nawet ty nie potrafisz sobie wyobrazić. O chłopcu lepiej nie mówić, bo to temat na horror pedagogiczny. Jednym słowem, rodzinka dobrana. Ale, jak wiadomo, nic nie przychodzi za darmo. Najważniejsze, że wdowa je mi z ręki, mamy już ustalony termin ślubu, a ostateczne formalności spadkowe zostaną załatwione w ciągu najbliższych trzech tygodni.
    I tutaj właśnie drobna prośba do Ciebie. Wdowę oczywiście utrzymuję w przeświadczeniu, że jestem co najmniej zamożny. Tak trzeba przyjacielu, nie kręć głową, wiem, co robię, bez tego nic. A zatem w naszym wspólnym interesie leży, aby jej z tego mniemania nie wyprowadzić przed ślubem. Bo po ślubie rzeczywiście będę już bogaty i wtedy z nawiązką oddam Ci wszystko, com winien. A póki co, pożycz mi jeszcze pięć tysięcy. Będzie to najlepsza inwestycja, jakiej w życiu dokonałeś,
    Kończąc tradycyjnym zwrotem: „Jak się spotkamy, to se pobebłamy” z niecierpliwością oczekuję na przelew.

Eddie

    „Ojciec nie wraca ranki i wieczory, we łzach go czekam i trwodze...” - Natasha nerwowo mamrotała pod nosem. Szkoła za godzinę, a wiersz ciągle nie chciał wejść do głowy.
    -Natasha przestań, głowa mnie boli. - Eddie miał podkrążone oczy i zmęczony wzrok. Sprawiał wrażenie wyczerpanego. Zapewne miał kolejną ciężką noc za sobą. Mama przeciwnie, wyglądała nad podziw świeżo i radośnie. „Chyba wyssała ze mnie wszystkie siły witalne" - przemknęło Eddiemu przez głowię. Z obrzydzeniem spojrzał na talerz.
    -Dagmar, skarbie, czy zawsze na śniadanie muszę dostawać tę obrzydliwą owsiankę?
    -Nie grymaś i papusiaj grzecznie. Owsianka daje krzepę. -Mama uśmiechnęła się znacząco.
    Dzieci pałaszowały owsiankę ze smakiem. Utwierdziło to Eddiego w przekonaniu, że nie są normalne. - O której właściwie mamy być u tego całego Finkelsteina? -zapytał ponuro.
    -O dziewiątej. - Mama spojrzała na zegarek. - Pospiesz się, nie mamy za wiele czasu. Nie wypada się spóźnić. Może wreszcie dowiemy się, o co chodzi z tym idiotycznym testamentem.
    -Finkelstein twierdzi, że jeśli się nie wyjaśni, to będzie podstawa, żeby ten cały cholerny testament obalić. Już dosyć się naczekałaś, kochanie. A poza tym...
    Dzwonek do drzwi przerwał Eddiemu. David zerwał się z miejsca i pobiegł otworzyć.
    -Mamusiu, jakiś pan do ciebie.
    Mężczyzna wyglądał jak chodząca reklama zakładu protetyki i ortodoncji, cały czas uśmiechał się szeroko. Z dumą prezentował oba garnitury - uzębienie i ubranie.
    -Czy pani Dagmar Rostoff? - zwrócił się do mamy uprzejmie. - Jestem akuratorem firmy H.I.
    -Haj? A cóż to takiego? Niczego nie zamawiałam.
    -Pani pozwoli, że wyjaśnię cel mojej wizyty. H.I. to Homocreator Incorporation, śmiem twierdzić, najlepsza firma w naszej branży. W istocie, pani niczego nie zamawiała, zlecenie na dzisiejszą dostawę złożył jeszcze pan Salvadore Rostoff, nasz uroczy, a rzekłbym nawet, rozkoszny klient.
    -Dziwnie się pan wyraża o nieboszczyku - z przekąsem stwierdził Eddie.
    -Szanowny panie, pojęcie śmierci jest dyskusyjne. - Przybysz nie pozwalał zbić się z tropu. - Nasza firma stoi na stanowisku, że nikt nie umiera definitywnie.
    -Czy to oznacza, że zajmujecie się wywoływaniem duchów? - niepewnie zapytała mama.
    -Wręcz przeciwnie pani, Rostoff. Wręcz przeciwnie. My dostarczamy ciała. - Mlasnął obleśnie, a przez kuchnię powiało grozą. - Pani pozwoli, że usiądę.
    Nikt mu nie wzbraniał. Rodzina czekała w milczeniu.
    -Małżonek pani był człowiekiem przewidującym, dobrze wiedział, że, jak się to mówi, nieszczęścia chodzą po ludziach. Zdając sobie sprawę z głębokiej miłości, jaką go pani darzyła, rozumiał, jak boleśnie musiałaby pani przeżyć jego nagłe i nieodwracalne odejście. Wiedział też, że dzieci wychowywane bez ojca są jak te złamane lilie. Tego nade wszystko pragnął swojej rodzinie oszczędzić. Zatem zwrócił się do naszej firmy. Uczynił słusznie. No cóż, najlepiej, żeby pani małżonek wyjaśnił to osobiście. Oto zapis holograficzny.
    Akurator ze źle skrywanym obrzydzeniem odsunął talerz z nie dojedzoną owsianką. Na opróżnionym miejscu ustawił wyjęty z teczki emitor. Na środku kuchni pojawił się obraz ojca siedzącego w fotelu. Nieboszczyk wyglądał jak żywy.
    -Kochana Dagmar... - hologram uśmiechnął się do lodówki i zniknął.
    -O przepraszam, źle ustawiłem emitor! - Akurator zakrzątnął się nerwowo.
    -Kochana Dagmar. - Tym razem ojciec zwrócony był we właściwym kierunku. - Zapewne bardzo ci mnie brakuje. Ale czas twej rozpaczy już minął. Wracam do ciebie!
    Mama jęknęła boleśnie.
    -W chwili, gdy zapisuję te słowa, nie wiem jeszcze, jaką śmiercią zginąłem. Mam nadzieję, że nie cierpiałem. Zresztą i tak opowiesz mi o wszystkim. Zapewne nieraz zastanawiałaś się nad dziwnym zapisem w testamencie. Sprawa jest wbrew pozorom prosta. W banku genów firmy H.I. zdeponowałem pewną ilość komórek. Moich własnych, rzecz jasna, komórek. W wypadku mojej niespodziewanej śmierci z tych komórek powstanie mój klon. Jeżeli oglądasz ten zapis, wiedz, że stało się to już faktem. Jestem w tej chwili noworodkiem. Sama rozumiesz, że doprowadzenie mnie do tego stadium musiało potrwać kilka miesięcy. Kiedy ukończę trzy lata, - ufam, że pod twoją troskliwą opieką - mój mózg będzie już na tyle rozwinięty, aby przyjąć zapis całej mojej osobowości, wspomnień i wiedzy, który znajduje się w banku informacyjnym tej firmy. Całkowity koszt usługi wynosi ok. 80 tysięcy, a pozostałe rozchody łącznie z pieniędzmi, które już otrzymałaś, podwajają tę sumę. Reszta pieniędzy przeznaczona jest, kochanie, na nasze wspólne wydatki w czasie najbliższych trzech lat, kiedy to będziesz musiała się mną opiekować. Gdybyś jednak, w co znając cię absolutnie nie wierzę, przez krótki okres wdowieństwa radykalnie zmieniła swój stosunek do mnie, to oczywiście możesz oddać mnie do domu dziecka. W żadnym wypadku nie chciałbym być ci ciężarem. Wówczas jednak pieniądze pozostaną w banku. Gdy po trzech latach odzyskam swoją tożsamość, podejmę je osobiście. O tym właśnie traktuje owa tajemnicza klauzula mojego testamentu. Lecz znam cię przecież i wiem, że rozwiązanie to jest czysto teoretyczne. Wybacz mi, że o planach mojego zmartwychwstania nigdy ci nie powiedziałem, ale jak wiesz, jestem nieco przesądny i nie chciałem zapeszyć. Zaopiekuj się mną, a poważnie porozmawiamy już za trzy lata.
    Obraz rozpłynął się w powietrzu.
    -Pani Rostoff - uroczyście powiedział akurator, otwierając drzwi - oto pani mąż.
    Przez drzwi chrzęszcząc wtoczyła się uniwersalna, samobieżna kołyska, dość pośledniego zresztą gatunku.
    -Kołyska jest gratis. To prezent od firmy - stwierdził akurator. - Na nową drogę życia. Ufam, że to życie pana Rostoffa nie zakończy się równie niespodziewanie. W razie czego, pozostajemy oczywiście do usług.
    Mama z wahaniem zbliżyła się do kołyski. Dobywał się z niej rozpaczliwy płacz noworodka. W kuchni rozległ się łoskot. Nerwy Eddiego nie wytrzymały, zemdlał.
    Tatuś wrzeszczał coraz głośniej. Najwyraźniej miał mokro.

    Koniec