Włodzimierz Horawski
Jakub Waltoś

"Przełomowy wynalazek" 

    Fioletowy papier uśmiechnął się do niego lubieżnie. Salvadore nabrał podejrzeń, że księgarnię z sexshopem łączyła nie tylko ściana. Prawdopodobnie miały wspólny magazyn opakowań. Papier błyskawicznie łyka nawyki.
    -Trzeba będzie przepakować. Ten papier nie nadaje się do reedukacji. - stwierdził Salvadore Rostoff zmieszany, rozsupłając sznureczek. 
    -Czekaj, czekaj, ja ci go zaraz wymienię - Rabinowitz wyraźnie się ożywił - w biurku mam opakowanie z "Kroniki XXX-go wieku". W dodatku leżało koło "Kodeksu honorowego utylizatora". Zaraz przyniosę, tylko nie wyrzucaj tego papieru. 
    -A on ci na co? - Rostoff udał zdziwienie. 
    -No, bo ja lubię takie papiery, po prostu - Adolf Rabinowitz uśmiechnął się rozbrajająco - Pokaż że wreszcie ten nabytek. 
    Podręcznik, leżący w swym okrągłym futerale, był piękny jak marzenie -ściśle mówiąc jak marzenie rodziców - uczniowie raczej nie marzą o podręcznikach. Róż przeplatał się z błękitem, forma klasyczna. 
    -Zasilanie grawitacyjne, wystarczy na pokolenia. Trwała obudowa, prócz palnika plazmowego nic go nie ruszy. 
    -Ja bym nie był taki pewien, dzieci mają swoje sposoby. - Rabinowitz nie wyglądał na przekonanego - Sam opowiadałeś, że kiedyś Natasha rozgryzła diament z kolii twojej teściowej. 
    Salvadore skrzywił się boleśnie. -Nawet mi nie przypominaj, musiałem odkupić. Ale tym razem sprzedawca zapewnił mnie, że nie mają reklamacji. Zresztą gwarancja jest dożywotnia. 
    -Wiesz ty co? To nie musi być długo. Przez te nadgodziny kiepsko wyglądasz. 
    -Do końca życia dziecka, baranie! 
    Rabinowitz zrezygnował z dalszych dowcipów. -Ile to cudo kosztowało? 
    -1500, na dziecku oszczędzał nie będę. Co tanie to drogie. Ten podręcznik wystarczy mu do końca szkoły. I do tego rewelacyjnie prosty w obsłudze. Patrz, wystarczy podnieść pokrywę i nacisnąć ten duży, czerwony przycisk pośrodku. Podręcznik sam się dostraja do fal mózgowych użytkownika, wyszukuje luki w wiedzy i przekazuje brakujące informacje bezpośrednio do umysłu. Działa w promieniu metra. Zresztą sam sprawdź. Ja byłem niemal zaszokowany. To nie to co nasze stare, wirtualne podręczniki. 
    Rostoff odsunął się o dobre trzy metry i zachęcająco skinął na Rabinowitza. Ten bez większego przekonania wdusił guzik. 
    -Wita cię interaktywny podręcznik do wszystkiego. - głos rozlegający się w głowie Rabinowitza obdarzony był typowo belferską, hiperpoprawną dykcją - Niezwłocznie przystąpimy do uzupełniania materiału z zakresu objętego programem drugiej klasy szkoły podstawowej. Zapewne za pierwszym razem nie wszystko zrozumiesz... - Rabinowitz odskoczył jak oparzony!
    -Jak się do cholery wyłącza to świństwo?! 
    -Spokojnie Adolf, spokojnie - Rostoff uśmiechnął się z wyższością - Samo się wyłącza po wyjściu obiektu z pola. 
    -Znaczy się, że teraz już nie działa? - upewnił się Adolf. 
    -Ano, teraz już nie. A co usłyszałeś? - Rostoff zapytał złośliwie. 
    -No, nic specjalnego, w zasadzie mogłem się tego spodziewać. Tak, zdecydowanie należało się tego spodziewać. Prawdę mówiąc, nie można było oczekiwać niczego innego. - Rabinowitz uśmiechał się z lekka niepewnie - Po prostu zaproponował mi zakup specjalistycznego podręcznika studiów doktoranckich. 
    -Co takiego? - Rostoffowi zrzedła mina. - Bo wiesz Adolf, prawdę mówiąc... No więc, tego... Ja usłyszałem to samo. 
    Głośne trzaśnięcie drzwiami przerwało te nadzwyczaj szczere zwierzenia. Tsvetan jak zwykle wszedł do pracowni znienacka i nie w porę.
    -Co wy tu jeszcze robicie? Chyba nie chcecie przegapić prezentacji epokowego wynalazku? Szef szaleje, wszyscy czekają. Według rozpiski to wam przypadł zaszczyt wrzucenia pierwszych śmieci. 
    Z szefem żartów nie było. Wszystkim wystarczały żarty z szefa. Każdy obowiązek traktował jak zaszczyt, pod warunkiem - co chyba zrozumiałe, że był to cudzy obowiązek. Własnych obowiązków od dawna już nie miał. O zaszczytach powiedzieć tego nie można. 
    -Za pięć minut zaczynamy. Jak się spóźnicie, to wam Szef powyrywa, sami wiecie co i z czego! 
    Rozbiegane jak zwykle oczka Tzvetana nagle zatrzymały się na podręczniku. 
    -Primes Inter Pares - plus? Gdzie żeście to cacko załatwili? 
    Rostoff uśmiechnął się z dumą. 
    -Mój ci on, mój ci. Ma się te kontakty. A co? 
    -A nic - Tsvetan zachichotał słodziutko - Prawdę mówiąc dokładnie nic, albo i jeszcze mniej. Ja na twoim miejscu, z takim kontaktem poszedł bym do dupy. 
    Aluzje Tsvetana były równie subtelne jak on sam. 
    -Zazdrość przemawia przez twe usta - z godnością stwierdził Rostoff. 
    -Nie zazdrość a współczucie - odparł Tsvetan z niekłamaną satysfakcją. - Masz pecha. Prymas wyklął Primesa. Za obsceniczne informacje dotyczące rozmnażania płazińców. 
    -Za co? 
    -Płazińce, jak to płazińce. Na przykład tasiemiec. Łykasz jajo - zabrzmiało to obrzydliwie - osłonkę trawisz, ze środka wykluwa się robak, który usadawia się w jelicie, rośnie i żeruje w tobie. Sam produkuje jaja - nieubłaganie ciągnął ˙Tsvetan - które wydalasz wraz z kupą. Ktoś inny twoją kupą użyźnia marchewkę, jeszcze inny marchewkę zjada, a z nią, znowuż, jajo. I tak bez końca. Robactwo się mnoży. 
    -Przecież to prawda. 
    -No właśnie, okazała się zbyt obrzydliwa. Nie gorszyć maluczkich należy. Fizjologia próbowała górować nad metafizyką. Z miernym skutkiem. Podręcznik nie jest dopuszczony do szkół publicznych. Ale po co ja to mówię, przecież ty z pewnością - Tsvetan uśmiechnął się arcyuprzejmie - posyłasz dzieci do szkoły prywatnej. 
    -Jak to nie jest dopuszczony? 
    -Dokładnie tak samo, jak twój dryf do ruchu publicznego. Obiekt obsceniczny. Dryf zbyt ażurowy, podręcznik zbyt szczery. Jedno żre korozja, drugie indyferentyzm moralny. Naga prawda jest nieprzyzwoita. 
    Rostoff zbladł. Tsvetan ostatni raz zważył w rękach podręcznik. 
    -Ho, ho całkiem niczego sobie. No bierz ten swój cenny nabytek - podał podręcznik oniemiałemu Rostoffowi - i chodźmy wreszcie na pokaz. 
    Do przejścia mieli może ze dwieście metrów. Kroczyli w milczeniu. Tsvetan radosny, Rabinowitz uprzejmie zakłopotany, zaś Rostoff wpatrujący się w podręcznik z miną pełną głębokiego żalu i lekkiego obrzydzenia. Coś jakby dziecko niosące trupa swej ukochanej świnki morskiej. 
    Do laboratorium wkroczyli dokładnie w chwili, gdy dyrektor zakończył swoje przemówienie. Na widok Rostoffa sztywno kroczącego z podręcznikiem w objęciach, rozpromienił się. 
    -O widzę, że kolega Rostoff przyniósł wzorcowy obiekt do eksperymentalnej utylizacji. 
    Pomyłka dyrektora była zrozumiała. Sądząc z jego dotychczasowych poczynań w Instytucie, nigdy w życiu nie widział podręcznika. Z bezwładnych rąk Rostoffa wyjął podręcznik i z ostrożnym namaszczeniem umieścił go na oznaczonym czerwonym iksem środku grubej, okrągłej płyty wykonawczej utylizatora. 
    -A teraz proszę pana Ministra Nauki - tu zwrócił się do towarzyszącego mu otyłego jegomościa - o otworzenie nowej epoki w utylizacji odpadków. Zapraszam do werkszpicla. 
    Rostoff zsiniał! 
    Minister chwycił za dyskretnie wskazaną przez dyrektora rączkę werkszpicla. Rączka serdecznie odwzajemniła uścisk ministra i uruchomiła utylizator. 
    Z głośnym cmoknięciem podręcznik zniknął nieodwołalnie. W całym wszechświecie próżno by go było szukać. Wszechświatów jest jednak znacznie więcej, niż by się to wydawało na pierwszy rzut oka... 

***** 

    Pokarm był elokwentny. Za żadne skarby świata nie chciał być zjedzony. Zresztą, prawdę mówiąc, nikt mu tych skarbów nie proponował, bo i po co. To raczej On był skarbem. Dwadzieścia siedem pożądliwych oczu wpatrywało się w niego z radosnym oczekiwaniem. Szaman o dźwięcznym imieniu Ughr - co w raczej dowolnym tłumaczeniu znaczyło Ten Który Uciekł Z Łap Niedźwiedzia Jaskiniowego Tracąc Przy Tym Oko - przyszykował już zioła na przyprawy i zaczął rozpalać ogień. Musiało to trochę potrwać. Niecenie ognia poprzez pocieranie o siebie dwóch kawałków drewna jest zajęciem dla cierpliwych. 
    Ten darowany przez technologię czas, Pokarm zamierzał przegadać. Był to jedyny dostępny mu rodzaj ekspresji, jako że wisiał uwiązany za jedną nogę do gałęzi. Pokarm miał na imię Ahag - co można przetłumaczyć jako Ten Który Potrafi Zanudzić Na Śmierć Tygrysa Szablastozębnego (ale lepiej tak nie tłumaczyć, bowiem nie w pełni odzwierciedla to wszelkie idiomatyczne subtelności jego języka). W opinii zgromadzonych, Ahag w pełni zasługiwał na swoje imię, lecz przecież nie krasomówstwo stanowiło o jego wartości dla plemienia Bhoo którego był jeńcem.(Bhoo - czytaj Bhuou z akcentem na pierwsze u, co oznacza Wykwintni Smakosze O Delikatnych Podniebieniach).
    -...reasumując, zjedzenie mnie może być przyczyną wielu groźnych chorób. - Ahag z głośnym sapnięciem zakończył swój dłuższy wywód. 
    -Dla mnie to brednia - odparł Ebok (jego imienia tłumaczyć nie będziemy, bo wśród czytelników jest sporo młodzieży)- przecież nie będziemy cię jeść na surowo. Prażenia choroba nie wytrzyma. 
    -I tu się grubo mylisz - Ahag obruszył się tako mocno, że aż się gałąź zakołysała - od trzech dni mam gorączkę. I co?     Nic, czuję się coraz gorzej i jeszcze pół mojego plemienia zaraziłem. 
-Zakładając, że mówisz prawdę, jest to tylko jeszcze jeden powód, żeby cię szybko zabić. - odparł szaman nie przerywając intensywnego tarcia. - Zresztą wyglądasz całkiem zdrowo i przypuszczam, że kłamiesz, co prawdę mówiąc można wybaczyć osobie znajdującej się w twojej sytuacji. 
    -A żebyś się mną udławił, jeśli kłamię, stary capie! 
    -Podejmę to ryzyko. Pragnę ci tylko zwrócić uwagę, młody człowieku, że używanie obelg w twoim położeniu nie jest zbyt rozsądne. Niektórzy z nas lubią bardzo, powtarzam, bardzo świeże mięso, choć ja sam taką dietę uważam za niewłaściwą z estetycznego punktu widzenia. Wrzaski zjadanego utrudniają konwersację przy stole. 
    -Zatem spójrzmy na to z innego punktu widzenia - Ahag był niestrudzonym polemistą i nie dawał za wygraną. 
    -Jeżeli liczysz na to, że powiesimy cię za ręce to grubo się mylisz - Ebok umysł miał prosty i wszystko brał dosłownie. 
    -Nie o to mi chodziło. Kiepska ze mnie wyżerka. Tymczasem niedaleko stąd mieszka całkiem miła, tłusta rodzina. Mogę was tam zaprowadzić. Wyglądają doprawdy apetycznie... 
    Paplaninę Ahaga przerwało wesołe trzaskanie ognia. Ebok popluł w dłonie i chwycił za maczugę. W gromadzie podniósł się gwar. 
    -Hola, hola Eboku! Nie będziemy jeść móżdżku z ziemią. - szaman przystopował jego zapędy - Duszone mięso zdrowsze. Bierz się za rzemień. 
    Ebok podszedł do rozpaczliwie szamoczącego się Ahaga. -Miło nam się gawędziło, Ahagu. A teraz zapraszam na obiad. 
    Ebok dusił fachowo i niespiesznie. 
    -Władco Słońca - szaman rozpoczął tradycyjną modlitwę - pobłogosław proszę te hojne dary, które w pokorze spożywać będziemy, jeśli nie masz nic przeciwko temu, aby twe dzieci się nimi posiliły. 
    Głośny trzask materializacji oznajmił przybycie. 
    Szaman nie zdążył się uchylić. Interaktywny Podręcznik Do Wszystkiego wyrżnął go w czoło. Ogłuszony szaman zwalił się na plecy. Pozostali padli na twarz, z wyjątkiem dyndającego niedoduszeńca. Pierwszy raz zetknęli się z tak namacalną interwencją bóstwa. Szlag trafił apetyt, a już zwłaszcza na Ahaga. 
    Apetyt po pewnym czasie wrócił, Ahag nie. W ogólnym rozgardiaszu odwiązał się i uciekł zabierając ze sobą dowód boskiej interwencji. 
    Przez długie miesiące zgłębiał jego tajemnicę. Gdy wreszcie dokonał odkrycia, podzielił się wiedzą ze swoim plemieniem. Ten cudowny przedmiot znakomicie dawał się turlikać. Na jego wzór wykonano liczne, dość wierne kopie. Podręcznik, grubo oklejony gliną zdobioną magicznymi rysunkami, spoczął na honorowym miejscu w jaskini. Co prawda nigdy się nie zaktywizował, bo trzeba by go wcześniej wyjąć z futerału, niemniej trudno nie docenić jego roli w rozwoju cywilizacji. Zadecydował kształt. To dzięki niemu ludzkość odkryła koło. Zaczęła się nowa era. 

Koniec.