Droga była błotnista i koń zapadał się głęboko. Jeździec, wysoki mężczyzna okryty ciemną peleryną miarowo kołysał się w siodle. Przed nim, w niewielkiej odległości majaczyły w deszczu pierwsze zabudowania. Powoli podjechał główną, a właściwie jedyną drogą do największego budynku, zbudowanego jak inne z nieokorowanych bali. Stary człowiek stojący przed drzwiami przyglądał mu się ponuro,
    -Przybywam w imieniu Arranora IV, Pana Keinaru i Sommeonu - głośno powiedział jeździec nie zsiadając z konia,
    -Wola jego jest dla nas rozkazem - kapłan powiedział to z wyraźną niechęcią - Pozwólcie Panie do środka,
    Przepuścił przybysza przed sobą i skinął na chłopca, aby ten zajął aię koniem.
    Izba do której weszli była skąpo oświetlona dwiema lampami zwisającymi z powały. Snadź oszczędzano tu olej,
    -Jestem Savoor, sługa dworski naszego Pana - przedstawił się przybysz siadając ciężko na ławie.
    -Vilion, kapłan - starzec lekko skinął głową - Co was sprowadza panie?
    -Był tutaj Kaisus? - pytanie należało do retorycznych, biorąc pod uwagę, że do wioski trafił po rozmytych śladach łap widocznych w miękkim błocku.
    -Był, Dwa dni temu - w głosie Viliona zabrzmiała z trudem tłumiona złość - zjadł krowę i poparzył właściciela który próbował jej bronić,
    -Co to znaczy bronić? - ostro zapytał Savoor - nie znacie rozkazu Pana naszego, Arranora...
    -Znamy - niechętnie potwierdził kapłan - tylko, że Pan nasz ma wiele krów, a ten chłop miał dwie. I jedną mu zjedzono. Nie całą zresztą, ten wasz smok zabił ją chyba z nudów...
    -Powinniście się cieszyć raczej, że dostojny Kaisus raczył was odwiedzić - ironicznie stwierdził przybysz,
    -A jakże, cieszymy się, cieszymy - zgrzytnął zębami Vilion - to już czwarty raz w ciągu tego roku. A żeby mu ta krowa kością w gardle.
    -Dość tego! - Savoor rąbnął pięścią w stół - zły macie stosunek do smoka, a i do Pana naszego, zdaje się... - urwał znacząco.
    Kapłan przygarbił się i spuścił wzrok.
    -Długo tu był? - uspokajając się indagował dalej Savoor.
    -Wczoraj poszedł dalej, na zachód,
    -Taak. Znaczy się, jeden dzień... Dobra, dajcie mi jeść i przygotujcie spanie. Zmęczony jestem.
    -Wieczerza będzie za chwilę. Chłopak zaprowadzi was, panie do pokoju - powiedział kapłan wychodząc z izby.
    Jedzenie było twarde i słabo przyprawione. Prawdopodobnie był to osobisty protest kucharza przeciwko obecności w wiosce Savoora, sługi dworskiego Arranora IV.
    Deszcz padał przez całą noc i rankiem droga przypominała raczej bagna Starej Pluskawki niż cokolwiek innego. Savoor z obrzydzeniem pomyślał o czekającym go dniu, tym bardziej, że Kaisus zdawał się kierować w strony, gdzie o jedzenie nie będzie łatwo. Nie mówiąc o łóżku.
    "Że też nie mógł zostać na dworze, tylko zachciało mu się na moją zgubę włóczyć po takich zapadłych kątach. Co za cholerny demon podkusił tego stwora. W dodatku lezie coraz dalej, granica już niedaleko, ludzie coraz dziksi, a niech go... - rozważania Savoora dalekie były od prawomyślności. Trudy podróży nie tłumaczyły go wystarczająco. Skoro już był Sługą Dworskim, to i myśli jego powinny być bardziej lojalne, A Kaisus to osobisty pupil Jego Wysokości Arranora IV, i wszystko co narozrabiał, podlegało umorzeniu z rozkazu władcy. Być może właśnie dlatego smok nie cieszył się wielką estymą wśród ludu - wydawało się czasem, że wręcz rozmyślnie korzysta z przywileju nietykalności. Może też nabył nieco cech, swojego pana, o którym mówiono, że jego zachowanie dalekie było od poprawności jaką powinno się cechować postępowanie potomka sławnego rodu Arranorów, Tak czy inaczej, Kaisus był smokiem głupim, złośliwym i leniwym - tak leniwym, że nie chciało mu się nawet latać, czynił to tylko na wyraźny rozkaz Arranora IV. Nie przeszkadzało mu to jednak od czasu do czasu udawać się na piesze wycieczki których ślad znaczyły zjedzone krowy, poparzeni wieśniacy, a bywało, że i niewielki pożarek. Skoro dostojny Książę nie mógł się długo obyć bez swego pupilka, więc na poszukiwania ulubieńca wysyłał zazwyczaj najmniej lubianego w dany momencie sługę. Pech chciał, że tym razem trafiło na Savoora. Dlaczego akurat na niego, nie wiadomo. Być może prawdą jest, ze jemu należy przypisać niegustowne porównanie łydki byłej metresy książęcej do maselnicy. Dobrze zresztą, że byłej, bo tak skończyło się tylko na poszukiwaniu Kaisusa. Gdyby chodziło o aktualną metresę, taka uwaga świadczyłaby raczej o absolutnym braku instynktu samozachowawczego.
    Ślady łap Kaisusa, odbite w błotnistej drodze, stawały się coraz wyraźniejsze. Prawdopodobnie wyprzedzał on Savoora już tylko o parę godzin drogi. Zmierzchało. Jeździec ponurym wzrokiem rozglądał się dookoła.
    "Hmm, Czas pomyśleć o noclegu, jeść mi się chce jak modliszce po miłości, a tu pusto, głucho, ludzi nie widać... - nie dokończył rozpoczętej myśli. Niezbyt daleko przed nim, przez rzedniejące drzewa dostrzegł poblask ognia. 
    „Miejmy nadzieję, ze to nie Kaisus zabawia się puszczaniem ognia" - pomyślał Savoor i przynaglił wierzchowca.
Polana nie była duża. Stał tam wóz, obok para koni. Przy ognisku siedziało dwóch mężczyzn, młoda kobieta mieszała coś w kociołku zawieszonym nad ogniem. Savoora doszedł rozkoszny zapach jedzenia. Na jego widok obaj mężczyźni zerwali się z ziemi.
    -Z rozkazu Arranora IV, pana Keinaru i ...
    -Wiemy, wiemy. Czego chcecie panie? - niezbyt uprzejmie odezwał się jeden, od niechcenia opierając dłoń na głowni miecza.
    -Jestem Savoor, Sługa Dworski. Zostałem wysłany na poszukiwanie Kaisusa.
    -Tego cholernego smoka? Był tu chyba niedawno, ślady są jeszcze świeże - głos stojącego bliżej zdradzał ślady przebytej niedawno mutacji,
    -Proszę o gościnę z rozkazu Arranora IV - Savoor nadał rytualnej formule łagodne brzmienie z niepokojem obserwując manipulacje starszego koło miecza.
    -Arranor jest daleko, jak chcecie jeść panie, musicie nas poprosić we własnym imieniu - starszy wyraźnie nie lubił swojego władcy.
    -Ale...- urwał Savoor - Hmm... Proszę was o gościnę we własnym imieniu.
    -Będzie wam udzielona. Chodźcie do ognia.
    Nie było rozsądne wszczynać awantury. Savoor mieczem władał kiepsko i nie próbował ratować pogwałconego autorytetu swego pana. Zamek istotnie znajdował się daleko. Ci dwaj raczej nie liczyli się z Arranorem, a Savoor nie zamierzał nawracać ich na lojalność. Tak było bezpieczniej. Podszedł do nich powoli, prowadząc konia za uzdę.
    -Jestem Kerebin z Aqinei, cieśla, to moja żona Noana i jej brat Yorsi - przedstawił wszystkich starszy.
    -Dziękuję, Lepiej spędzić noc w towarzystwie, lasy nie są tutaj bezpieczne,
    -A nie są, racja - Kerebin potwierdził z naciskiem - i nie będą, dopóki ten cały wasz Arranor nie weźmie smoka na łańcuch a sam zamiast pić na umór i dziewki obłapiać nie zajmie się porządkami w państwie.
    -Nie mówcie tak panie, nie wolno - Savoor starał się nadać swemu głosowi ton zatroskania - być może istotnie Kaisus ma nieco za dużo swobody, ale to przecież towarzysz naszego pana. A zbójami Arranor zajmie się, gdy tylko nadejdzie na to odpowiednia pora.
    -Eee tam - włączył się do rozmowy Yorsi - prędzej te zbóje jak ich nazywacie zajmą się Arranorem.
    -No nie! Nie chcecie chyba powiedzieć, że...
    -Nic nie chcemy panie, za wyjątkiem tego, abyśmy mogli uprawiać nasz zawód spokojnie i otrzymywać za pracę godziwą zapłatę. A tymczasem ludzie tu biedni, pieniędzy nie mają... Byliśmy wczoraj w takiej tu wiosce, niedaleko, naprawiliśmy im dach na kapliczce. Skończyliśmy, a Starszy do nas, że złota nie mają i mogą nam dać za robotę sześć kur. To ja was pytam panie, czy my mamy kurnik ze sobą wozić czy co? Przecież tak handlować nie można - zacietrzewił się Kerebin - A ten wasz Arranor podobno na złocie sypia. Dość na was popatrzyć panie, koń odpasiony moneta brzęcząca...
    -Ja przecież nie mówię, że wszystkim dzieje się dobrze -słabo bronił się Savoor - ale jakaś różnica musi być między ciemnym chłopem, a Sługą Dworskim. Czy wy myślicie, że łatwo zasłużyć na wdzięczność Arranora?
    -Wiecie co panie? Już ja tam wolę uczciwie zarobić te sześć kur, niż za złoto służyć na dworze Arranora - pogardliwie powiedział Yorsi,
    -Jedzenie gotowe, chodźcie wieczerzać - przerwała sprzeczkę Noana.
    W milczeniu usiedli wokół ogniska. Potrawa była smaczna, a wygłodniałemu Savoorowi wydawała się prawdziwym rarytasem. Pośpiesznie łykał gorące jedzenie jakby się bał, że mu mogą odebrać miskę. Z żalem wspomniał oddział żołnierzy, Ooo, już oni by nauczyli tych nieokrzesanych gburów, co to znaczy wyrażać się tak o Arranorze. Więzienie na zamku pełne było takich jak oni. Jakby tak sobie pochodzili w kieracie przez parę lat, albo potłukli trochę kamieni na drodze, zaraz by nabrali szacunku dla władzy.
    "Ten stary wygląda na silnego, mógłby pracować i szesnaście godzin na dobę. Ten Yorsi, noo... jego by pewnie zabrał dla siebie ta wesz Fenenius. On lubi takich młodych chłopaczków ze złotymi lokami, a tą Noanę to sam bym wziął... Kto wie, trzeba ich zapamiętać. Jak już znajdę Kaisusa i wrócimy do pałacu, trzeba szepnąć naczelnikowi o tych tutaj. Narzekają na zarobki, ale złoto pewnie mają. Cieśla to dobry fach. Złoto weźmie Naczelnik chłopca Feneniusz , Kerebin w kieracie a ja, skromny sługa, w zamian za pomoc w schwytaniu bandy wywrotowców poproszę o Noanę. Ładna jest bestia" - rozmarzył się Savoor 
    Noana rzeczywiście była ładna. Jej długie czarne włosy splecione w gruby warkocz połyskiwały w świetle ogniska. Kiedy na chwilę podniosła wzrok na Savoora, ze zdziwieniem dostrzegł, ze oczy miała jasne, niebieskie albo zielone, w tym świetle trudno było ocenić, Ubrana skromnie lecz czysto, ozdób nie nosiła prawie żadnych. Tylko w jej uszach błyskały małe, złote kółka,
    -Coście tak umilkli panie? -z rozmyślań wyrwał go głos Kerebina.
    -Co? A tak sobie... - z trudem powrócił do rzeczywistości. Lepiej było nie zdradzać o czym myślał. Może się kiedyś nadamy okazja - taką miał w każdym razie nadzieję - to jeszcze im powie. Wtedy zobaczą, czy lepsze sześć kur, czy złoto od Arranora.
    -Myślałem o Kaisusie. Muszę go znaleźć jak najszybciej.
    -Powiedzcie panie, skąd wziął się właściwie ten smok u Arranora? - zapytał Kerebin.
    -Aaa, bo to wiecie... Będzie parę lat temu, pięć, może sześć, przybyli kupcy na dwór. Piękne mieli towary, kobierce, klejnoty, pachnidła... Rzadko takie widujemy, jakoś nas co znaczniejsi kupcy mijają...
    -Nic dziwnego, skoro Arranor zabiera kupcom dziewięć dziesiątych dochodu, zamiast im dziewięć dziesiątych zostawiać -wtrącił się Yorsi.
    -Noo, może istotnie dużo muszą płacić, ale nie może to być, żeby kupiec, co tylko sobie jeździ tam i siam, zarabiał na krzywdzie naszego ludu, opłaty idą na cele szlachetne...
    -A pewnie, nowe kobierce do pałacu, naczynia złote, klejnoty dla dam, a dla ludu nowe więzienia, nowe kieraty, nowe szubienice...
    -Zamilknij Yorsi, nie pora rozmawiać o polityce – przerwał mu Kerebin - mówcie panie co ze smokiem.
    -Kupcy jak rzekłem byli znaczni, i nie gościli u nas wcześniej. Bardzo sarkali, gdy im Arranor wymierzył opłatę za handel, a jeszcze bardziej, gdy dla przykładu, że szemrać na decyzje pałacu nie warto, kazał powiesić najoporniejszego, Coś tam w nocy radzili i radzili, a rano się okazało, że mimo rozkazu Arranora co kazał cały ich majdan otoczyć wojskiem -na wszelki wypadek rzecz jasna, gdyby im jakieś głupie myśli do głowy przyszły - to kupców nie ma, wozów nie ma, żołnierze śpią, a na środku placu siedzi smok. Panika wybuchła, wszyscy biegali nie wiedzieć po co, a smok siedział i czekał. W końcu przybył Arranor, Jak smok go zobaczył, to mówi "Arranorze, za to że byłeś chciwy i okrutny zostaniesz ukarany, patrz..." I bluznął ogniem, Arranor patrzy, budynek płonie. Okiem nie mrugnął, mimo, ze mu smok spalił więzienie i kilkudziesięciu niewolników - akurat tych od kieratu, co wodę pompują do sadzawki w ogrodzie najjaśniejszego pana - tylko mówi do smoka. "Budynek spaliłeś, zgoda, ale co TY z tego masz?". Smok patrzy na niego i widać, że myśli. W końcu mówi - "Nic". "Ano właśnie" - na to Arranor - "Męczyć się musisz, taki ogień zrobić to wysiłek, a nagrody żadnej. Dogadajmy się". "Jak?" - pyta smok. "A no, ty mnie nie będziesz szkodzić, a ja za to tobie pomogę. Będziesz jedzenia dostawał ile chcesz, dziewice - jeśli używasz - też się znajdą, będziesz robił co chciał", Myślał Smok długo, bo miał przykazane spalić wszystko, Arranora zabić i zjeść. Ale rację Miał Arranor, lepiej by mu się działo gdyby na ugodę poszedł. No i faktycznie tak się stało. A potem jak przyjechali następni kupcy to ich smok wszystkich pozjadał, ślad nawet po nich nie został. W sumie smok okazał się wielce przydatny, bo można było ogłosić, że Arranor już nie pobiera dziewięciu dziesiątych zysku. Kupcy zaczęli przyjeżdżać, paru nawet z życiem uszło - bo Arranor ze smokiem doszli do wniosku, iż wszystkich nie można usunąć, sprawa by się mogła wydać gdyby tak żaden nie wracał, resztę smok zjada, a Arranor zabiera towary. Tak to i trwa. Tyle, że smok się zapasł, zleniwiał i tylko czasami - jak mówi - dla zdrowia, wyrusza na parodniowe wycieczki, A ponieważ wieści doszły, że bogaty kupiec jedzie, więc smok jest potrzebny na dworze. No i wysłali mnie, żebym go przyprowadził z powrotem" - zakończył Savoor z westchnieniem. Zapadła cisza. 
    -Warci są jeden drugiego, ten wasz Kaisus z Arranorem. Tylko kupców szkoda. Dziwne, co nikt ich dotąd nie ostrzegł -odezwał się w końcu Kerebin.
    -Eee tam - roześmiał się Savoor - jak że by nie. Pewnie, iż próbowali. Ale to myślicie, że który z nich w to uwierzy? Zresztą, dlatego właśnie niektórych smok oszczędza. Ci po powrocie mówią, że smok jest na dworze, to prawda, ale spokojny, uprzejmy, nie wadzi nikomu. I tak następni skuszeni zyskiem wyruszają w drogę.
    -No tak. Bo też żaden uczciwy człowiek nie uwierzy w tak niecny proceder. A smok coraz grubszy, Arranor w dostatki opływa, tylko ludziom się dzieje gorzej. Najpierw kupcy na zamek jadą, a potem to już do wiosek nie docierają. l nie ma złota za zboże, zboża też już nie ma za wiele, bo jak pola uprawiać gdy żelaza na pługi i brony brakuje, siekiery się kończą, a kosić taż nie ma komu skoro ludzie w więzieniach za długi siedzą - podsumował Yorsi.
    -W końcu zabraknie tego smoka, zdechnie z przejedzenia. Tylko że wcześniej ludzie mogą zdechnąć z głodu - westchnął Kerebin -Nic tu nie wysiedzimy, trzeba iść spać. Możecie panie spać tutaj, przy ogniu. My śpimy na wozie.
Kiedy Savoor przebudził się rano, po Kerebinie i jego rodzinie nie było już śladu. Tylko głębokie koleiny wskazywały kierunek w którym odjechał cieśla. Przy resztkach żaru okrytych białym, puszystym popiołem spoczywał na dużym liściu placek z serem. Widać zostawiono mu śniadanie. "Kto wie, może to Noana? Pewnie wpadłem jej w oko, wiadomo, zawsze Sługa Dworski to nie to co taki nieokrzesany cieśla. A jak to patrzyła na mnie wczoraj. Myślała, że nie widzę. No, trzeba będzie naprawdę uwolnić ją od tego gbura - myślał Savoor ze smakiem zajadając posiłek.
    Po wypaleniu fajki ruszył w dalszą drogę. Ślady Kaisusa były dobrze widoczne. Wyszło słońce. Ranek był piękny, drzewa w swej złotorudej szacie jesiennych liści wyglądały zaiste przecudnie, głodny też nie był. Ha! Cóż więcej wymagać od życia.
    Droga stawała się powoli coraz szersza, choć, dziwne, nie wyglądała na uczęszczaną. Wielkie kałuże, kępy trawy i brak świeżych śladów wozów wskazywał na mały raczej ruch. Przez drzewa zaczęły prześwitywać pierwsze domy. Zatrzymał się na skraju lasu i dłuższą chwilę lustrował otoczenie.
    Wioska nie była duża, kilkanaście chat, mała kapliczka, jedna jedyna droga przez środek, ale... Z kominów nie unosił się dym, pola zarosły trawą. Wszystko to wyglądało na opuszczone. Tylko z jednego komina coś tam smużyło. Powoli ruszył w tym kierunku. Posępny nastrój spotęgował się, kiedy wjechał między chaty. Z bliska dopiero dostrzegł, że większość domów nie nadaje się już do zamieszkania. Tak dalece były zrujnowane. Chata z dymiącym kominem była przedostatnia w rzędzie. Na progu siedział starzec ubrany w mocno znoszoną i niezbyt chyba czystą kapotę. Dłonie oparł na kiju i patrzył przenikliwie na zbliżającego się powoli Savoora

    -W imieniu Arranora...
    -Tfu! - splunął pogardliwie starzec - niech - będzie przeklęty!
    Zaskoczony Savoor zatrzymał konia. Z tak otwartą wrogością do króla jeszcze się nie spotkał. Wyglądało na to, ze starzec miał do niego jakąś urazę. -Gdzie ludzie, starcze?
    -Mnie się pytacie? W więzieniu siedzą, u was, na zamku.
    -Wszyscy? - spytał zaskoczony Savoor.
    -Mężczyźni wszyscy - potwierdził starzec - a kobiety z dziećmi poszły z wioski. Nie ma nikogo.
    -Jak to, opuścili wioskę? Dlaczego?
    -A kto miał ziemię uprawiać, Starcy? Dzieci? Kobiety same rady nie dadzą, to i poszli wszyscy za rzekę. Tam władza tego pokurcza Arranora nie sięga,
    -A czego chłopów na zamek wzięli, co?
    -Podatek nie zapłacony. A z czego niby zapłacić mieli, jak wojsko ćwiczenia na polach miało. Wszystko prawie zniszczyli, dla nas samych ziarna było mało. Mówili my dowódcy, co by poszedł żołnierzy ćwiczyć gdzie indziej, nie na polach zbożem obsianych, a on nam na to, że ku przestrodze trzeba siłę króla pokazać. Jak pokazali, to ziarna tylko tyle zostało, by z głodu przez zimę nie umrzeć. Nie było z czego królowi oddzielić. No i zabrali nam chłopów na zamek, że niby odpracować mają, tak i pracują już u króla trzeci rok. Czasem tylko który się wymknie, do wioski lasami wróci. Więc czekam tu na nich i mówię gdzie mają iść, żeby rodzinę odnaleźć. Ale wam nie powiem. Stary już jestem i nie boję się was. Idźcie sobie stąd.
    Starzec podniecony własnymi słowami groźnie wymachiwał kosturem. Nie było sensu z nim dyskutować. Savoor ruszył w dalszą drogę. Trakt był już prawie suchy, tylko bokami miękka od deszczu ziemia zachowała ślad Kaisusowej łapy. Musiał być bardzo już blisko.
    "Niemiłe okolice. Uczciwy człowiek nie ma tu nic do roboty, zwłaszcza samotnie. Gdybyż to paru, żołnierzy jechało ze mną. A tak? Nie wiadomo co mnie tu jeszcze czeka" - ponuro rozmyślał Sługa Dworski. Niecierpliwie pośpieszał konia. Mimo, że nie przepadał za smokiem, w jego obecności czułby się dużo bardziej bezpieczny.
    Słońce już stało nisko, gdy wjechał na rozległą polanę. Gwałtownie zatrzymał konia. Stratowana trawa i połamane krzaki wskazywały, że coś musiało się tu niedawno wydarzyć. Powoli wjechał na środek polany. Na trawie widać było plamy krwi.
    "Czyżby to dzieło Kaisusa? Co on tu mógł upolować? Przecież nie sarnę bo zbyt ociężały, prędzej krowę jakąś zbłąkaną, albo... - nie dokończył myśli. Za sobą usłyszał szelest. Odwrócił się szybko. Na skraju polany stało dwóch mężczyzn. Napięte łuki wymierzyli wprost w niego.
    -Zejdźcie z konia, panie. A miecz rzućcie na ziemię -usłyszał struchlały. Posłusznie uczynił co mu polecono.
    -Idźcie przodem, tam między te czerwone krzaczki. Konia weźcie ze sobą,
    Wąską ścieżką posuwał się powoli, mając świadomość, że jakikolwiek nieostrożny ruch może mieć dla niego fatalne następstwa. Baa? Żeby tylko ruch. Nieostrożne słowo mogło być jeszcze gorsze. Ci tutaj nie wyglądali na przyjaciół Arranora. Po paru minutach dotarli na miejsce. Polana, nieco mniejsza od poprzedniej, pełna była ludzi, Siedzieli przy ogniskach czyszcząc broń i naprawiając odzież. Niektórzy grzebali przy wozach. Konie stały na skraju polany ogrodzone niską barierką, zaś środek obozu zajmował spory namiot. Do niego został skierowany. Wszedł do środka. Za prostym stołem stało czterech mężczyzn pochylonych nad mapą, na jego widok przerwali ożywioną dyskusję.
    -Złapaliśmy go na pierwszej polanie. Sądząc po stroju, chyba od Arranora - przedstawił go strażnik,
    -Kim jesteście - zwrócił się do niego najstarszy z mężczyzn.
    -Savoor, sługa Dworski
    -Czego tu szukaliście ?
    -Wysłano mnie na poszukiwanie Kaissusa. Mam go odnaleźć i przyprowadzić na dwór,
    Mężczyźni spojrzeli po sobie znacząco. Na ich twarzach pojawił się dwuznaczny uśmiech. Najstarszy powoli pogładził się po brodzie.
    -Hmm. Raczej nie sądzę aby Arranor zobaczył jeszcze kiedyś smoka.
    -Ale ja muszę go odnaleźć - błagalnie powiedział Savoor - jeżeli wrócę bez niego, Arranor mi tego nie daruje.
    -Chcecie go zobaczyć? No cóż, to się da zrobić, A o swój powrót możecie się nie martwić. Myślę, że Arranor będzie miał inne problemy niż zajmowanie się waszą osobą. Wyjdźcie na zewnątrz i zaczekajcie chwilę, a ty Trevlanie zostań na moment - zwrócił się do strażnika - I nie próbujcie uciekać. 
    Bez broni i konia macie małe szansę a na razie nic wam nie grozi.
    -Chodźcie za mną panie - powiedział po chwili Trevlan wychodząc z namiotu. 
    Savoor smętnie zwiesiwszy głowę ruszył powoli za strażnikiem. Wyglądało na to, że jego misja dobiegła końca. Nie dość, że nie odnalazł Kaisusa to jeszcze sam miał duże szansę zostać uznanym za zaginionego.
    "No cóż - pomyślał melancholijnie - dopóki jestem im potrzebny, jakoś to będzie. Siłę mają sporą. Ludzi tu tyle, że spokojnie mogą ruszać na zamek. Gdyby jeszcze ten cholerny smok stanął po właściwej stronie, Arranor miałby jakieś szansę, ale tak? Ta latająca świnia zdaje się zmieniła front..."
    Powoli przechodzili koło ognisk. Bo jego nozdrzy doszedł zapach smakowitego jadła. Był głodny. Po drugiej stronie obozu, w zaciszu małej kępy drzew ulokowano kuchnię,

    -Kucharz da wam kolację. Zjedzcie i czekajcie na mnie. Rada ma do was jeszcze parę, pytań. Myślę, że znacie dobrze zamek i okolice?
    Potrawa którą mu wręczono była pachnąca i smaczna. Z apetytem zajadał posiłek. Potem zapalił fajkę i siedząc oparty o jakąś paczki przypatrywał się obozowisku. Po chwili przykucnął przy nim kucharz.
    -Nie macie panie trochę tytoniu na zbyciu? - zapytał pokazując swój pusty kapciuch - skończył mi się, a dopiero jutro ma przyjść nowy transport.
    -Proszę bardzo, częstujcie się - Savoor skwapliwie odsypał mu tytoniu. Skoro już wdepnął w to bagno, należało uczynić pobyt w nim jak najbardziej znośnym. Dobre układy z kucharzem mogły mu się bardzo przydać. Kucharz łapczywie zaciągnął się dymem.
    -Dobry tytoń - pochwalił,
    -Dworski. Z zapasów samego Arranora - wyjaśnił mu Savoor - wygrałem od podczaszego w kości.
    -Baa, dworski. Myślę, że niedługo będziemy go mieli w bród.
    -Możliwe - niepewnie mruknął Savoor - kto wie. Szczerze wam powiem mnie to nie zmartwi. Dojadła mi już służba u Arranora. Nie samym tytoniem człowiek żyje. Żeby mnie, Sługę Dworskiego wysłać w taką drogę za tym cholernym smokiem... Wiecie wy co? - pochylił się konfidencjonalnie - tak między nami mówiąc, ten smok to wyjątkowo wstrętne bydlę!
    Kucharz wyglądał na wyraźnie zdziwionego. Niepewnie podrapał się po głowie.
    -Naprawdę? A wydawało mi się, że jedliście go z apetytem – powiedział w końcu, wskazując na wylizaną do czysta miskę Savoora.

*****

    Rewolucja się udała. Rzecz jasna nie obyło się bez ofiar, lecz bez tego przyzwoita rewolucja obyć się nie może.
    Zburzono część pomników, a na ich miejsce postawiono nowe. Obiecywano chleb i igrzyska – program zrealizowano połowicznie. Ale następna fala głodu Savoora nie dotknęła. Gdy pałaszował smocze mięso, nawet do głowy mu nie przyszło, że tym samym zasilił szeregi szlachetnych i czystych przeciwników obalonego reżimu, zaliczając się do elitarnego grona „pierwszych niezłomnych”. Jako wybitny fachowiec stanu urzędniczego, nadal pełnił zaszczytną funkcję Sługi Dworskiego. Bądź co bądź wywodził się on teraz z „Etosu Smokożerców” – taki to bowiem termin ukuto. Pytać zaś o to, co zacz ów Etos, do bezpiecznych nie należało i przed Savoorem była znaczna kariera.
    Lud sarkał twierdząc, że nowa władza okazała się wyjątkowo pazerna i żarłoczna, lecz taka jest natura ludu, że sarka on i przejmować się tym niepodobna.
    Upierdliwi intelektualiści twierdzili nawet, że poprzez zjedzenie, przejmuje się cechy zjadanego. Savoor puszczał jednak takie teorie mimo uszu (wszak nie każdy amator wieprzowiny musi być od razu świnią!). Atoli puszczał je jedynie do czasu, a mianowicie do chwili, kiedy to pożarł swoją pierwszą dziewicę...

 Koniec